środa, 26 lipca 2017

COŚ SIĘ KOŃCZY, A COŚ ZACZYNA

Pozdrowienia z Training School!

Ale zaczynając od początku..
Po pożegnaniach z rodziną i przyjaciółmi przyszedł czas na najdłuższą, jak do tej pory, podróż w moim życiu! Około 2.30 w nocy ruszyłam na dworzec PKP. Pociąg miał być o 3.15, ale jak to zwykle bywa z pociągami - był opóźniony. Troszkę mnie to zirytowało, pomyślałam jednak, że tylko 30 min, a i tak założyłam, że coś może pójść nie po mojej myśli i mam zapas czasu :) po pół godzinie, okazało się, że opóźnienie urosło jednak do 60 min.. i tu zaczęłam się stresować, że jeszcze chwila i mój zapas czasu się skończy! Niestety nie miałam możliwości dłużej narzekać na nieudolność PKP, ponieważ na rękaw (z prędkością światła) narobił mi gołąb xD oj tak, skutecznie udało mu się zwrócić wszystkie złe uczucia na ptactwo i zmotywować do podjęci kroków ku zostaniu w przyszłości piekielnie dobrym myśliwym..
Kiedy nadjechał upragniony pociąg ochoczo, z czystym już rękawem, ruszyłam do swojego przedziału... w którym, jak się okazało, zamieszkiwał pewien nie najlepiej pachnący pan po kilku piwkach !!!

Po tej doskonałej podróży do Warszawy byłam szczerze załamana i spodziewałam się najgorszego, jednak jak się okazało- niepotrzebnie :)

Moje walizki i ja, przeszłyśmy kontrolę i wylądowałyśmy w samolocie linii British Airways. Lot nie obył się bez turbulencji, ale bezpiecznie dotarłam na lotnisko w Londynie! I tu zaczęła się część podróży, o którą najbardziej się obawiałam (jestem chodzącym brakiem orientacji w terenie, a na przesiadkę miałam tylko godzinę!). Pomimo całkiem sporego stresu, po kilku minutach odetchnęłam z ulgą- pracownicy linii American Airlines stali na każdym zakręcie i wskazywali drogę swoim pasażerom ;) wszystko szło jak po maśle, jeszcze tylko kontrola i ... no właśnie, kontrola! Mój plecak zaświecił się na czerwono i musiałam bardzo długo czekać na kontrolę szczegółową! Okazało się, że sprawcą jest psikacz do nosa, który powinien być w torbie z płynami.. Jednak prawdziwym problemem okazał się czas

Podeszłam do jakiejś pani, żeby zapytać gdzie powinnam iść, a ona z przerażeniem krzyknęła RUN! YOU HAVE TO RUN!! (prawie jak Forest Gump!) Ciśnienie podskoczyło mi do 200, w głowie myśli o tym jak wracam do domu, bo zwiał mi samolot i pobijając wszystkie swoje rekordy życiowe, pomknęłam jak antylopa. Jakaś miła pani na końcu drogi okazała litość i pozwoliła przejść do samolotu. I tutaj muszę przyznać, że linie AA zrobiły na mnie ogromne wrażenie :) na samym początku spotkałam stewarda, który był zażenowany tym, że musiałam biec, zaczął mnie wachlować jakąś kartką i walnął doskonałego suchara :D Następnie przeszłam do mojego wypasionego fotela ( w przeciwieństwie do poprzedniego lotu, dało się wygodnie rozprostować nogi) uzbrojonego w tablet z różnymi zabijaczami czasu, dostałam kocyk, poduszkę i słuchawki. Podczas lotu nie przymierałam głodem (jedzonko jak na samolotowe warunki, naprawdę całkiem niezłe i dość sporo). Lot był rewelacyjny i nie wiem nawet kiedy zleciał (pewnie dlatego, że cały przespałam).

Na lotnisku w JFK przeszłam kolejne kontrole bagażu i bezpieczeństwa, miły pan z okienka zaczął śpiewać mi jakieś piosenki o Californi i wypowiedział magiczne słowa "welcome in the USA" Które oznaczały, że nie ma się już czego obawiać, ostatecznie i nieodwołalnie zostałam Au Pair :D


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz